Punkt startowy Rabka-Zaryte. Koło Lewiatana w dół i nieco niżej auto zostawiamy na łące. Co prawda obok sklepu są miejsca ale płatne i ceny są raczej z kosmosu bo znaki krzyczą 50zł/godz parkowania. Ruszamy na Luboń Wielki niebieskim szlakiem. Zaczyna się on przy stacji PKP Rabka-Zaryte, potem biegnie obok szkoły, aby po przejściu między domami wyprowadzić nas na szlak wzdłuż łąk. W piątek do południa cały czas padało, więc w momencie gdy koło 15 ruszyłyśmy na szlak, był on wyjątkowo błotnisty. Szlak dobrze oznaczony widokowy, niebyt wymagający. W powietrzu ewidentnie czuć już wiosnę, choć na pewnej wysokości jeszcze zalegał śnieg i lód (całe szczęście raczki nadal w plecaku). Po drodze znajduje prawdopodobnie grób (krzyż i znicze pozwalają mi tak domniemywać) ewentualnie kapliczka – jako że bywam monotematyczna – zapadła mi w pamięć, zresztą zobacz zdjęcia. Dojście do schroniska na Luboniu zajęło nam jakieś 90 minut. I tu spotyka nas kilka niespodzianek i tych dobrych i tych złych. Zacznijmy od dobrych. Schronisko jest wyjątkowe – taka wieża, jedni nazywają ją chatką na kurzej nóżce, inni domem muminków inni wieżą. Mi się bardzo podoba. Zostało ono oddane do użytku w 1931 roku. Widok jest niesamowity – piękna panorama, a nam się udało jeszcze trafić na złotą godzinę. Kolejna niespodzianka – rzeźba Światowida (Świętowit). Teraz minus – schronisko zostało uznane za najgorsze w plebiscycie 2019. Nie dziwię się. Toaleta a właściwie latryna, właściwie brak pamiątek – magnesów, przypinek, kiepskie zaopatrzenie, a po zamówieniu barszczu otrzymuje się ciepły płyn z proszku. No i ta okropna wieża przekaźnikowa, okej jest pokryta swojską jakby ludową elewacją, która zasłania beton, ale jednak nie mój klimat. Obsługa schroniska – miła, ale specyficzna. Nie znamy okolic, więc pytamy czy lepiej schodzić niebieskim czy żółtym – mówią żółtym będzie spoko. Nie było spoko, zeszłyśmy kawałek i choć szlak piękny bo skalisty z elementami wspinaczki, to jednak zmierzch i kiepskie oznaczenie spowodowały, że rozsądek zwyciężył i wróciłyśmy do schroniska i schodziłyśmy niebieskim po zmierzchu. Szlak żółty zauroczył mnie jednak na tyle, że na pewno wrócę na Biernatkę (bo tak jest nazywana przez lokalsów) żółtym szlakiem na podejście.