Autor: Wojtek
Opracowano: 2014-01-08 21:49:58
No więc idę! 6.09 pociąg do Krakowa. Napchany, ale konduktor był tak miły, że otworzył mi rezerwowy przedział. Podróż spędziłem sam – muszę się przyzwyczajać do siedmiu dni w samotności W Krakowie w miarę szybko odnalazłem właściwy przystanek tramwajowy (3) i po 10 minutach byłem już na Krowodrzej Górce. Gorzej było z odnalezieniem początku szlaku… Po pół godzinie miotania się tam i z powrotem odnalazłem właściwe znaki. W drogę!
Kraków pożegnał mnie pochmurną pogodą, błotem i kiepskim oznakowaniem szlaku. Ale co tam! Idę i podśpiewuję! Niebawem na trasie pojawiły się pierwsze skałki. Bieliły się wśród lasów, umleczonych łąk i szumiących strumyków. Wreszcie Ojców! Jestem zakochany w tej miejscowości…
Wstąpiłem do baru na żurek. Szacunek kucharza do strudzonego wędrowca wyraził się w dodatkowej porcji chleba. Szkoda, że nie kiełbasy… Po krótkim odpoczynku i leżeniu na ławce do góry kołami udałem się w kierunku Pieskowej Skały. Dzięki fantazji wytyczającego szlak, 8 km zamieniło się w wieczność. Nie było chyba górki, którą bym ominął… Wreszcie umorusany (gonił mnie jakiś wściekły koń i stoczyłem się ze stoku) dotarłem do zamku.
Tutaj czekała mnie niespodzianka: do kwatery mam jeszcze kilometr. Dotarłem. Mały, jednoosobowy pokoik, czysta pościel i prysznic. Nogi nawet nie bolą, ale wiem już z całą pewnością, że mam plecy. Czuję każdy ich mięsień… Jutro 32 km: Pieskowa Skala – Golczowice. Może się uda…
Wyruszyłem w drogę o 7.00. Kilometr na dojście do szlaku i dalej już za czerwonymi znakami. Pogoda wilgotna, mgła która dosyć długo się utrzymywała, zaczęła opadać sprawiając wrażenie delikatnej mżawki. Po wczorajszym zmęczeniu nie ma ani śladu, więc szedłem dosyć szybko. Nieoczekiwanie dla samego siebie, już o 11.30 na horyzoncie pojawił się dostojny zamek w Rabsztynie…
Odrobinę odetchnąłem, przekąsiłem małe co nieco i ruszyłem dalej. Do przecudnych widoków moje oczy się już przyzwyczaiły, choć nadal wywołują zachwyt… I tak sobie spacerując dotarłem na miejsce.
Złota zasada: chleb kupuje się wtedy, kiedy jest a nie wtedy, kiedy potrzebujesz… I dlatego właśnie spać pójdę bez kolacji
Jutro 16 kilometrowy spacerek do Smolenia. Nocleg w Ośrodku Edukacyjnym Zespołu Jurajskich Parków Krajobrazowych.
Reasumując: myślałem, że będę to gorzej znosił, a ja się widocznie dopiero rozkręcam…
Wczoraj byłem zbyt pewny siebie i zostałem za to dzisiaj skarcony. Wydawało mi się, że po ekstremalnym odcinku 34 km, dzisiejsze 16 będzie jedynie spacerkiem. W efekcie zrobiłem prawie 30 km. Ale po kolei.
Zamiast się wyspać jak człowiek, wstałem już o 6, a tuż po 8 wyruszyłem w trasę. Zrobiłem podstawowe zakupy w pobliskim sklepiku (chleb!), dotarłem do małego ronda, udałem się za czerwonymi znakami. Minąłem zaparkowanego na poboczu jelcza, kilometr asfaltem i wszedłem do lasu. Lało jak z cebra! Po przejściu 1 godziny (ok. 5 km) znów wyszedłem na asfaltową drogę. Mijając na poboczu zaparkowanego jelcza lekko się zaniepokoiłem… A kiedy po chwili dotarłem do małego ronda, wybuchnąłem śmiechem. Zrobiłem zupełnie bez sensu pieciokilometrowe kółeczko! A więc zaczynam swoją wędrówkę jeszcze raz…
Idę, tym razem już uważnie obserwując znaki, od czasu do czasu pstrykając jakieś zdjęcie. Byłem już za Bydlinem. Szlak skręca tutaj przez łąki i prowadzi do malowniczego wąwozu. Jednak w czasie deszczu dno wąwozu zamienia się w grząskie bagno. Brodzę więc w tym bagnie po kolana, buty oczywiście przemoczone, i nagle spostrzegam, że nie ma znaków. To nic strasznego, w wąwozie nie innej możliwości, trzeba iść do przodu. Idę kilka kilometrów, wąwóz zamienia się w polanę, szukam. Tylko gesty las. W dodatku straciłem orientację i nie wiem gdzie jestem… Usiadłem, chwilę odpocząłem i zastanowiłem się. Następnie cofnąłem się kilkaset metrów, znalazłem wąwóz, czerwony szlak i mogłem już bez przeszkód dotrzeć do Smolenia.
To już czwarty dzień? Jak ten czas leci… Z łóżka zniosło mnie po piątej. Szybka toaleta, pakowane i o 6.30 wyruszyłem w drogę.
Złota zasada: zawsze poczekaj aż rosa obeschnie, inaczej już po 15 minutach będziesz miał przemoczone buty. I skarpetki też.
Droga fajna, widoki przecudne…!
Setny kilometr mojej wędrówki niestety minął niezauważenie…
Za Żerkowicami było już trudno. Górek więcej, doszło zmęczenie. Byle do jutra! Gdzieś pod Złotym Potokiem…
Stan na dzisiaj: 108 km za mną, 60 przede mną.
Wyruszyłem dzisiaj piętnaście minut po ósmej. Najpierw dwa kilometry na dotarcie do szlaku. Miejsce, w którym wczoraj skończyłem swą wędrówkę to parking przy wejściu na Górę Zborów. Tam też dzisiaj skierowałem swoje kroki. Co tutaj dużo pisać: kto nie był jeszcze w tym jednym z najbardziej urokliwych miejsc na Jurze (mój prywatny ranking to: Brama Krakowska, Grzęda Mirowska, Góra Zborów) niech czym prędzej tam jedzie! Zanim „turyści” zasypią ją śmieciami…
Później widoki były jeszcze ciekawsze. Nawet nie myślałem, ze w okolicach Niegowej są takie malownicze miejsca… .
Jutro przedostatni etap do Olsztyna.
Ten odcinek znam prawie na pamięć i mógłbym go przejść z zamkniętymi oczami. Aleja klonów jak zawsze piękna! Widoki na całej trasie nie do opisania. Wreszcie mój ukochany Złoty Potok! A i Sokole Góry mają swój urok, choć mam wrażenie, że coraz bardziej zaniedbane. Olsztyński zamek od zupełnie innej strony zaskakuje…
Wyjście o 7.00. Kierunek: Kusięta. Po drodze jeszcze Góry Towarne (Towarowe). Myślałem, że to koniec wspinaczki na dzisiaj, ale okazało się, że zapomniałem o Zielonej Górze No to kolejna, ostatnia już wspinaczka…
Wreszcie w oddali ukazał się oczekiwany widok: Huta Częstochowa. Później trochę ulicami miasta, dzielnica Mirów, dalej już ulicą Mirowską prosto na Stary Rynek. Doszedłem do znaku kończącego szlak i… I co? Już? Koniec? Łeee… Dziwnie jakoś…
Słyszałem o gościu, który cały szlak przeszedł w ciągu 48 godzin. Bez odpoczynku. Hmm…